czwartek, 15 października 2015

Kup Pan Motór... (vol. 3)

Dżemdobry się z Państwem! Zarówno wytrwałymi czytaczami, jak i tymi, którzy zaglądają tu po raz pierwszy.

Tym razem, starając się nie upodabniać mojej pisaniny do scenariusza „Mody na Sukces” przechodzę do rzeczy samej, czyli opowieści bezpośrednio już dotyczącej zakupu MOJEJ XTZ-y.

Dlaczego tych dwóch modeli (Yamaha XTZ750 Super Tenere i Honda XRV750 Africa Twin) nie odkryłem wcześniej? Ano przekreśliłem je pierwotnie jako „za stare”. Cóż – błądzić jest rzeczą ludzką… Maszyny są do siebie na tyle podobne w moim odbiorze, że postawiłem sobie między nimi znak równości. Obie napędzane rzędową dwójką, tej samej pojemności, podobnej mocy i obie mające opinię niezniszczalnych. Nawet z oczu im patrzy podobnie. Nabyty w ostatnich latach sentyment do stajni, nad której wejściem wiszą dumnie trzy kamertony, postanowiłem schować głęboko i oceniać te maszyny według obiektywnych kryteriów, takich jak choćby dodatkowe wyposażenie.

Africa i Tenera - jak biły się o palmę pierwszeństwa w Dakarze, tak i o mój garaż walka była zacięta.
fot. wikimedia

Tych, co w Internetach krzyczą głośno „Kup Pan Motór!” jest bardzo wielu, zwykle zgrupowanych na najróżniejszych targowiskach, gdzie albo drogo, albo taniej… Użytkownicy tych dwóch modeli zrzeszają się też w swoich klubach mających fora internetowe i tam też krzyczą „Kup Pan Motór!”. Głuchy na ich wołania i zachwalania, zacząłem bacznie zaglądać w zęby ich rumakom, by w owym hałasie wyłuskać te najgodniejsze mojej uwagi. Czego oczekiwałem od maszyny, którą chciałem kupić?

  • wygodnej kanapy, która dawałaby dwóm osobom komfort pokonywania dalszych tras (przy planowanej jeździe w dwie osoby, kanapa akcesoryjna z podzielonym siedziskiem jest pomysłem zacnym jak najbardziej – a w serii oba modele mają kanapę jak deska płaską),
  • mile widzianym atutem były dołączone do zestawu kufry – już wiem aż za dobrze, że bez nich gdzieś dalej niż wokół komina polatać samemu jest niewygodnie, a w dwie osoby jest to niemal tak samo wykonalne, jak lot na księżyc (podobno komuś się to kiedyś udało, ale nie znam typa),
  • wszelkie oprzyrządowanie enduro w stylu solidnych gmoli, stelaży, etc – także było mile widziane (bo zapewne i tak bym dokładał, a zdecydowanie taniej jest mieć ten osprzęt już na motocyklu),
  • oczywiście wygląd zewnętrzny musiał być estetyczny przynajmniej na tyle, by oczy mi nie wypłynęły od patrzenia nań, a stan techniczny dostatecznie obiecujący, by przynajmniej bezpiecznie i bez dodatkowych przygód przeparkować motóra do nowego garażu,
  • no i rzecz ważna (a może najważniejsza): wymiana handlowa nie może zmusić do emigracji całej będącej w moim posiadaniu kolekcji podobizn królów z dynastii Jagiellonów…

Jak się okazało po kilku dniach wsłuchiwania się w oferty wszystkich tych internetowych krzykaczy, więcej interesujących dźwięków dobiegało do mnie ze strony stajni z kamertonami nad wejściem. Ci spod skrzydła mieli w tym czasie zdecydowanie mniej do powiedzenia w ogóle, a jeszcze mniej mnie interesującego – Afriki, nie wiedzieć czemu, głównie sprzedawane były jako „golasy”.

Spośród zachwalających swe wierzchowce z kamertonami w herbie, wybrałem trzech, z którymi postanowiłem porozmawiać nieco dłużej i pogłaskać ich wierzchowce osobiście (nie wiem, czemu jak chciałem ich rumaki poczęstować cukrem w kostkach na powitanie, to bardzo żywo się przed tym bronili… a suchego chleba nie miałem…). Mimo tego oczywistego niedopatrzenia z mej strony, żaden z rumaków nie potraktował mnie kopytem.

Pierwsza XTZ-a, jaką oglądałem, była czarna (ale z granatowymi i różowymi wstawkami – sens istnienia takiego malowania jest dla mnie porównywalny choćby z Porsche Cayenne… ale trudno, ktoś to już kupił takie), wyposażona w akcesoryjną kanapę, gmole i niezbyt wielki kufer centralny. Jak się okazało, niedomagała w niej pompa paliwa, gumy były do wymiany, a przegląd i ubezpieczenie się skończyły. Właścicielowi wyraźnie się nie spieszyło do sprzedaży, obok stał nowy, mocniejszy i bardziej rączy rumak, więc pomyślałem: najwyżej wrócę. I nie wróciłem, a właściciel wciąż krzyczy do innych „Kup Pan Motór!”.

Kolejna była granatowa z różowymi wstawkami – brzydka jak noc w listopadzie, ale kupując używany pojazd kolor bierzemy przecież pod uwagę na ostatnim miejscu. Najwyżej bym ją sobie przemalował. Ogólną swą aparycją spełniała, choć bez żadnego marginesu, kryterium niewypalania mi oczu. Gdy umówiłem się na jej oględziny, okazało się, że w zasadzie to mogę ją już tylko po zadzie poklepać, bo tuż przede mną przyjechał i już dobił targu pewien jegomość zamiejscowy… Wymruczałem sobie po cichutku kilka niecenzuralnych słów pod adresem organizacji ruchu w stolycy i poszedłem, życząc nowemu właścicielowi szczęścia w użytkowaniu.

I wróciłem do zauważonej już kilka dni wcześniej oferty pewnego krzykacza z Kujawsko-Pomorskiego, a konkretnie z Brodnicy.

Tak krzyczał ten, co sprzedał mi Dobry Motór


Porozmawiałem z tymże najpierw telefonicznie, by upewnić się, że 200-kilometrowa wycieczka ma szanse nie okazać się daremna. Następnie zabrałem ze sobą dwie szczerze mi życzliwe osoby, które miały mi w razie czego wylać kubeł zimnej wody na gorący łeb i takim składem pojechaliśmy.

Maszyna była biała, z żółtymi i czerwonymi akcentami – malowanie to może nie było ideałem, ale dla mnie jest zupełnie strawne (chyba najlepsze z tych na rok 1989). Wyposażona w trzy duże kufry, akcesoryjną dzieloną kanapę, solidne gmole, handbary – czyli spełniająca zasadniczo wszystkie kryteria dotyczące ukompletowania.

Na miejscu od razu była możliwość i okazja do zajrzenia rumakowi nie tylko w zęby – w ramach tropienia przyczyny dziwnych stuków dochodzących z napędu zdjęliśmy tylne koło, by przekonać się, że stuk ów powodowała nierówno ustawiona regulacja naciągu łańcucha. Więc w sumie koła nie trzeba było ściągać, ale co się ubawiliśmy (i upapraliśmy w smarach) – to nasze.

Ponadto, z niedostatków tego konkretnego egzemplarza, wytropiliśmy wygiętą prawą stronę kierownicy oraz wyząbkowaną potężnie przednią oponę – ale uznaliśmy to wspólnie za detale. Zanim dopełniliśmy formalności związanych z wymianą grubego pliku (choć istotnie szczuplejszego, niż pierwotnie życzył sobie tego poprzedni właściciel) portretów królewskich na akt własności rumaka, zostaliśmy ugoszczeni ucztą godną, składającą się z wybornego kurczaka zapiekanego z ryżem i warzywami. Potem ostatecznie dobiliśmy targu – i tu zaczyna się dalsza część przygody i historia Dobrego Motóra – więc pora na planszę „Ciąg Dalszy Nastąpi”.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz