wtorek, 13 października 2015

Dobry Motór rajdowy: Warsaw Szuter Expedition vol. 3, czyli mój mały-wielki Dakar

Dżemdobry się z Państwem!

Spodziewałem się, że ostatni weekend będzie trochę ode mnie wymagał, że będzie ciężko i bardzo się na tę imprezę cieszyłem. Nawet w najśmielszych przypuszczeniach nie wyobrażałem sobie jednak, że ciężko będzie AŻ TAK. Już sam fakt ukończenia imprezy był moim osobistym zwycięstwem. I to dużym, bo na metę przyjechałem naprawdę wykończony.

A teraz od początku. Jakiś czas temu przeczytałem na forum krewniaków Dobrego Motóra, że odbędzie się Warsaw Szuter Expedition w trzeciej już swojej edycji. Obejrzałem zajawkowe filmy, spróbowałem się z bocznymi dróżkami po lasach „wokół komina” i stwierdziłem, że wystartuję, aby zaprzyjaźnić się ze swoją maszyną. Wpisowe było dość symboliczne, a zapowiadająca się zabawa bardzo kusiła. W tym roku organizatorzy wprowadzili limit uczestników, ale udało mi się załapać jeszcze na kilka dni przed imprezą.

Pierwszy, drobny, zgrzyt pojawił się jeszcze przed startem – Tenerka chyba obraziła się za brak ogrzewania w stajni i rano odpaliła z oporem, przez dłuższą chwilę i pierwsze kilkaset metrów dojazdówki pracując tylko jednym cylindrem. Zdarza się to czasem podobno i w dalszej części nie sprawiało już najmniejszego problemu. Krótko po wyjeździe z domu spotkałem dozbrajających się w cieplejsze ciuchy na poboczu późniejszych współuczestników. Niestety, mając jeszcze wciąż problemy z jednym z cylindrów, zdecydowałem się pojechać dalej. Spotkaliśmy się dopiero na miejscu startu.

Dobry Motór przed startem do Warsaw Szuter Expedition vol. 3

Tak, na dojazdówce było mi zimno, bardzo zimno, zwłaszcza w ręce. Po nocnym przymrozku słońce powoli i leniwie ogrzewało powietrze – przydały by się zimowe rękawiczki, oj, przydały by się. Gdy wjechałem na miejsce startu, było tam już kilkunastu uczestników i wciąż tłumnie ściągali kolejni. Od zjazdu z asfaltu aż po parkowanie na łące jechałem bardzo ostrożnie, wręcz niepewnie i widać było we mnie ofrołdowego żółtodzioba. Ale zaparkowałem bezpiecznie, upewniony przez współuczestników i organizatorów, że Dobry Motór się nie przewróci, a w razie potrzeby otrzymam pomoc w podniesieniu i udałem się ku rejestracji.

Dobry Motór w dobrym towarzystwie i kolejka do rejestracji
uczestników Warsaw Szuter Expedition vol. 3
Mimo, że kartę odpowiedzi i roadbooka odebrałem dość wcześnie, wystartowałem gdzieś w ogonie stawki. Dlaczego? Trochę zbyt długo zastanawiałem się i zbierałem przed startem, więc gdy nagle ruszyła stadnie spora grupa prawdziwych ofrołdowych dzików, postanowiłem poczekać aż pojadą, by nie robić sobie wstydu, a innym krzywdy, wywrotką w tym tłumie. Ale i na mnie przyszła w końcu kolej, więc ruszyłem spokojnie i powoli w moją samotną walkę z trasą (a przede wszystkim ze sobą, ale wtedy jeszcze tego nie wiedziałem).

Warsaw Szuter Expedition vol. 3 - przed startem: Jazda w tandemie? Oczywiście!
Pasażerka nawigatorem, a plecy kierowcy uchwytem na roadbook.

Warsaw Szuter Expedition vol. 3 - przed startem: Tak, Africa Twin bez
rajdowego komputera wyglądałaby łyso.
Zaczęło się od spokojnych, trawiastych polnych dróg, przetykanych twardymi szutrami i odcinkami asfaltowymi. Z każdym przejechanym metrem czułem się coraz bardziej pewnie (o, ja naiwny…), ale do czasu – sielanka skończyła się po mniej więcej osiemnastu kilometrach (zdążyłem do tego czasu popełnić jeden błąd nawigacyjny). Trasa rajdu wiodła bardzo malowniczą drogą wzdłuż torów kolejowych, krajobrazy były prawdziwie piękne, ale… „tylko trach, trach, trach, Zgrzyta w zębach piach”, taki miękki, głęboki, plażowy – dla mnie trudny jak cholera i potwornie męczący. Zacząłem się przez niego przedzierać w tempie iście ślimaczym i stylem rozpaczliwym, ale do przodu.


Warsaw Szuter Expedition vol. 3: wygląda niewinnie, ale...
mój mały-wielki Dakar - OS1
 Muszę tu pozdrowić dwóch kolegów na F650GS, z którymi jechałem ten fragment trasy – gdyby nie jeden z nich, to utknąłbym na dobre w miejscu, w którym położyłem Tenerkę. Sam nie dałbym rady z jej wydłubaniem z piachu. Dziękuję za pomoc! Przewrotka odbyła się prawie w miejscu i na miękkim, więc ucierpiała w niej wyłącznie moja duma.

Jeden ze współuczestników próbował (dość z resztą skutecznie) objechać ten odcinek po krzakach rosnących między torami a drogą, co zaowocowało zerwaną z gmola kamerką. Gdy spotkałem ich na koniec poszukiwań, dostałem dobrą radę odnośnie piachu: jakbyś tak stanął i w (*****) dał, to by Tenerka lekko śmignęła przez ten piaseczek; skwitowałem ją stwierdzeniem, że w organ rzeczony dawać to trza najpirw umić, po czym wróciłem do jazdy. Swoim, ślimaczym tempem i rozpaczliwym stylem.

Warsaw Szuter Expedition vol. 3: tak radzili sobie inni


Na szczęście po jakichś dwóch-trzech kilometrach takiej jazdy trasa wróciła na mniej wymagające, dużo przyjemniejsze, twarde drogi szutrowe. Odetchnąłem z ulgą, a zza czarnych chmur moich myśli wyszło na chwilę słońce. Mniej więcej tutaj pożegnała się z rajdem dwójka uczestników, którzy stwierdzili, że nie będą w stanie ukończyć trasy przed nocą. Jeden z nich jechał na pięknym, wiśniowym, oldschoolowym BMW napędzanym ciężkim, acz tradycyjnym dla tej marki, bokserem. Zastanawiałem się potem, czy i ja nie powinienem był podjąć wtedy takiej decyzji – okazało się bowiem, że ten pierwszy mocno piaszczysty odcinek nie był ani najcięższym, ani najdłuższym na trasie.

Zadaniem rajdu było nie tylko przejechanie całej trasy z jak najmniejszą liczbą błędów nawigacyjnych, ale także baczne obserwowanie okolicy, identyfikowanie zdjęć w terenie i odpowiadanie na pytania. Ale na piaszczystych odcinkach koncentrowałem się tylko na dwóch rzeczach: posuwaniu się do przodu, metr po metrze i nawigacji. To ostatnie szło mi w sumie całkiem nieźle, do tego stopnia, że kilku współuczestnikom pomagałem w interpretowaniu wskazówek roadbooka – na ogół skutecznie.

Warsaw Szuter Expedition vol. 3: mój mały-wielki Dakar
i chyba ostatnie miejsce, gdzie jeszcze miałem siłę myśleć o zdjęciach

Przez pewien dłuższy piaszczysty odcinek miałem niewątpliwą przyjemność obserwowania walki z piachem, jaką prowadziło w tandemie pewne małżeństwo jadące Transalpem. Pozdrawiam ich w tym momencie i bardzo podziwiam – jechali sprawnie we dwójkę tam, gdzie ja ledwo dawałem sobie radę sam. Szacun wielki i pokłony!

Koniec końców ostatnią część trasy ciągnąłem samotnie i najpewniej na szarym końcu. Na metę dotarłem już dobrze po zachodzie słońca, bardzo po ciemku. (*******) jak koń po westernie, a nawet bardziej. Ale cholernie zadowolony. Dobry Motór sprawdził się zdecydowanie lepiej niż ja, ale nie wymiękłem. Dojechałem do końca. Wygrałem tę moją małą wojnę.

Warsaw Szuter Expedition vol. 3: zapis mojego przejazdu

Jest takie powiedzonko w światku motocyklowym: to nie motór jedzie, jeno kierownik. W moim przypadku pasowałoby jeszcze dodać: co z tego, że pod siodłem gwizda, jak kierownik tępa… (no wiecie, co). Ale mimo wszystko przejechanie tego rajdu dało mi bardzo duży postęp w opanowaniu wciąż jeszcze nowego dla mnie motocykla i ponoć wcale nie należącego do najłatwiejszych w prowadzeniu. Wracało mi się zdecydowanie lepiej, płynniej, pewniej, niż jechało na rajd. To, co było stresujące przy dojeździe na punkt startowy, nagle okazało się odcinkiem przyjemnie relaksującym po prawdziwych trudach.

Warsaw Szuter Expedition vol. 4 znajdzie na pewno miejsce w moim przyszłorocznym kalendarzu. Bo to bardzo fajna impreza, otwarta i przyjazna dla wszystkich – mimo, że poziomem umiejętności bardzo odstawałem w dół od całej reszty uczestników, to zostałem potraktowany na równi ze wszystkimi, a na mecie może nawet serdeczniej. Mimo (jak sądzę, bo na mecie nie miałem już siły tego weryfikować) najsłabszego czasu przejazdu, pod względem kryteriów oceny znalazłem się gdzieś w środku stawki. I tak też się czułem – jak jeden z ekipy, w której słabszy nie znaczy gorszy, tylko że dopiero „będą z niego ludzie”.

Podsumowując: na pokonanie 92-kilometrowej (za roadbookiem) trasy rajdu potrzebowałem niespełna 8 godzin, a przejechałem równe 100 kilometrów. Ku memu bardzo miłemu zaskoczeniu Dobry Motór wykazał się w tak ciężkich terenowych warunkach dość umiarkowanym apetytem na paliwo: minimalnie ponad 8 litrów, a sporo czasu „jechałem” na pierwszym biegu i półsprzęgle. Spodziewałem się bardziej srogiego wyniku przy dystrybutorze.

Pozdrawiam z tego miejsca wszystkich, z którymi udało mi się przejechać chociaż kawałek trasy – miło było się z Wami spotkać. Mam nadzieję, że zobaczę Was również na przyszłorocznych imprezach tego rodzaju, albo i tak po prostu, gdzieś na szlaku.

Tymczasem chyba nadszedł ten moment, w którym Dobry Motór zapadnie w sen zimowy – temperatury coraz niższe, więc ciuchy już komfortu nie dają… Ale pisał będę na pewno dalej, bo jest kilka tematów wspominkowych, kilka otwartych pytań. Więc do następnego!

A na sam koniec: piękna galeria zdjęć z imprezy od Wolhy - bardzo, bardzo dziękuję!

5 komentarzy:

  1. Tandem Transalpowy pozdrawia i dziękuje za słowa uznania :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Rewelacyjna relacja + fantastyczne zdjęcia, bardzo mnie cieszy że impreza się podobała. Gratulację za postawę że pomimo trudności postanowiłeś ukończyć.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Miło mi, że zdjęcia się podobają. Dzięki. Ja również świetnie się bawiłam na Waszej imprezie i spodziewajcie się obiektywu na następnej. ;)
      Pozdrawiam!
      K.

      Usuń
    2. super fotki, widać że masz dobre oko :)
      ps. dzięki za małą sesję..

      kierownik pomarańczowego ktm ;)

      Usuń