środa, 19 października 2016

Warsaw Szuter Expedition vol. 4 - Offroadowo po raz kolejny

Brum Dobry! się z Państwem po bardzo, bardzo długiej przerwie... Cóż - niektórzy pewnie stwierdzą, że nie starczyło mi wytrwałości w prowadzeniu tego bloga. I z pewnością będą mieli sporo racji. Bo po zaledwie kilku wpisach rok przerwy, to tak jakbym porzucił temat. Na swoją obronę mam tylko wymówkę w postaci tak zwanej prozy życia codziennego i nikogo nie zamierzam nią zanudzać. Część tego, co się wydarzyło w międzyczasie pewnie tu opiszę.

Chociaż dokładnie tę samą wymówkę, niestety, muszę powtórzyć odpowiadając na pytanie, dlaczego wpis pojawia się dopiero ponad dwa tygodnie po imprezie... Przepraszam wszystkich, którzy go oczekiwali.

Ale, do rzeczy:

Tegoroczna, czwarta już, edycja Warsaw Szuter Expedition była niemalże przeciwieństwem poprzedniej – nie wyjeżdżałem z domu na rajd po oszronionej trawie, a baza rajdu zlokalizowana była po przeciwnej stronie miasta i nie na polu, jak poprzednio, a na terenie Domu Dziecka we Łbiskach. W tym roku, po raz pierwszy, rajd zorganizowany został we współpracy z Fundacją Jednym Śladem, dzięki czemu był atrakcją nie tylko dla uczestników, ale i dla gospodarzy bazy - czyli wychowanków Domu Dziecka. Taka formuła organizacji jest dla mnie doskonałym uzupełnieniem własnej radości z jazdy i udziału. Bo, jak ktoś mądry kiedyś powiedział, radość to taki dziwny twór, który mnoży się, gdy się ją dzieli. Popieram powyższe w całej rozciągłości.


Gospodarze okazali się fantastyczni – spora część dzieciaków i młodzieży była żywo zainteresowana tematem, a padające pytania dowodziły niemałej już wiedzy tematycznej. W takim towarzystwie czułem się po prostu dobrze. Nie zabrakło oczywiście starych znajomych, czyli uczestników poprzedniej edycji. Także i tym razem wystartowałem sam, a poszczególne kawałki trasy przemierzałem w mniejszym lub większym, bardziej lub mniej znanym towarzystwie.

Trasa tegorocznego Warsaw Szuter Expedition wiodła drogami, dróżkami i ścieżkami okolic Zalesia i dalej aż do Warki, po czym powrót na miejsce startu. Jej zdecydowanie najtrudniejszym odcinkiem okazał się ten wzdłuż torów zaraz za stacją Zalesie Górne. Prawdopodobnie ze względu na trwającą przebudowę torów kolejowych, tu miałem największe trudności ze zorientowaniem roadbooka w terenie. I pewnie z tych samych powodów dokładnie na tym odcinku pojawiły się miejsca, które przyprawiały mnie o zimne poty, gęsią skórkę oraz wizję wyciągania Dobrego Motóra z dna budowanego właśnie przepustu wodnego pod torowiskiem. Na całe szczęście na strachu się skończyło i w tegorocznej edycji nawet gleby nie było.

Po takim hartującym ducha doświadczeniu już na początku trasy (któryśtam-nasty kilometr zaledwie) resztę jechało mi się już istotnie lepiej. Na pewno w jakiejś części jest to zasługą moją, a konkretnie tego, że zdążyłem się już z Dobrym Motórem zdecydowanie lepiej zaprzyjaźnić. Druga ważna zmiana dotyczyła opon – bardzo już wysłużone i niemalże łyse Bridgestone’y zmieniłem na nowe Metzelery o zdecydowanie bardziej agresywnym bieżniku. Była moc! A rzecz trzecia, to subiektywne odczucie, że trasa była po prostu łatwiejsza. A już z całą pewnością mniej było odcinków głębokiego piachu. Dlaej jednak nie mam najmniejszych wątpliwości, że Dobry Motór umie w terenie zdecydowanie lepiej ode mnie.

Na trasie, oczywiście, nie obyło się bez przygód - wiem o przynajmniej dwóch przebitych dętkach i zerwanej lince sprzęgła. Przy jednej z dętek nawet się na chwilę przydałem. Chociaż jeszcze bardziej przydał się Dobry Motór w roli łyżki do odklejenia opony od felgi.

W tegorocznej edycji Warsaw Szuter Expedition zrezygnowano z pytań opisowych, na które trzeba było odpowiadać, na rzecz większej ilości zdjęć do zidentyfikowania. Trochę mi żal, bo zeszłoroczne pytania były fajnym elementem zabawy. Kolejną nowością organizacyjną był wprowadzony w tym roku limit czasowy wynoszący 6 godzin. Na 108 km po lasach to i dużo, i mało. Gdyby to był Media Markt, to od wyniku odliczono by mi VAT i zmieściłbym się w regulaminowym czasie. Ale rajd nie był dla idiotów, więc o takich pomysłach mowy być nie mogło. Ponieważ nie zmieściłem się w limicie czasowym, to ominął mnie czekający na uczestników na mecie Odcinek Specjalny – niby tylko slalom między pachołkami, który każdy motocyklista widział na egzaminie państwowym, ale i tak frajdy było sporo. Zwłaszcza dla gospodarzy i kibiców jednocześnie.


Każdy z uczestników Warsaw Szuter Expedition od dzieciaków otrzymał pamiątkowy dyplom oraz medal, a po przejechanej trasie na wszystkich czekał gorący poczęstunek w postaci grillowanych kiełbasek. Po zakończeniu zmagań rajdowych część uczestników uległa prośbom gospodarzy, którzy mieli okazję zasiąść jako pasażerowie rajdowych maszyn i pokonać kilka kółek po parkingu. Była to atrakcja zwłaszcza dla tych młodszych. Mnie nie trzeba było długo do tej idei namawiać – przewidując taką ewentualność zapakowałem drugi kask i komplet rękawic. Mnie te rundy wokół parkingu sprawiły wielką radość i mam nie całkiem bezpodstawną nadzieję, że także moim pasażerom.


Niestety, ze względu na zdecydowanie większe w tym roku skomplikowanie logistyczne imprezy, mojej Osobistej Rajdowej Pani Fotograf, która znów pojechała ze mną, nie udało się dostatecznie precyzyjnie porozumieć z organizatorami co do przebiegu trasy, by znaleźć jakieś atrakcyjne miejsce. Dlatego w tym roku zdjęcia są tylko ze startu i wydarzeń w bazie rajdu – przykro mi bardzo, trudno i darmo, jak to się ładnie mówi. A oto i, wyczekiwana przez niektórych, galeria (wszystkie prawa do zdjęć posiada Wolha):










































































































































































A ja pozdrawiam serdecznie wszystkich, z którymi dane mi było przejechać choćby najmniejszy kawałek trasy i już teraz zapowiadam zamiar udziału w edycji 2017.